Elon Musk zawsze ma przy sobie niewielkie pudełko. W środku dwadzieścia pigułek różnych kolorów i kształtów.
Ketamina na depresję, adderall na koncentrację, ecstasy i grzybki halucynogenne na kreatywność. To jego codzienne wsparcie w świecie wielkiej polityki i jeszcze większych pieniędzy. Najbogatszy człowiek świata potrzebuje małych pomocników – zwłaszcza odkąd rzucił się w wir amerykańskiej polityki u boku Donalda Trumpa.
Obraz Muska biegającego po scenie z piłą łańcuchową i wykrzykującego, że będzie nią ciąć waszyngtońską biurokrację, już nie dziwi. Podobnie jak jego dziwaczne, niezdarnie wykonywane podskoki wokół Trumpa podczas wieców wyborczych. To efekt regularnego zażywania substancji psychoaktywnych, o czym donosi “New York Times” powołując się na źródła z otoczenia prezydenta.
Musk nie ukrywa swojego nałogu
Sam miliarder wcale nie próbuje ukrywać swoich farmakologicznych nawyków. W jednym z wywiadów w 2024 roku przyznał wprost, że bierze ketaminę w niewielkich ilościach zgodnie z receptą od lekarza, żeby pokonać depresję. Kiedy media zaczęły nagłaśniać temat jego używek, zareagował charakterystycznie sarkastycznie na Twitterze: “Wyniki finansowe Tesli dowodzą, że jeśli coś biorę – cokolwiek by to było – to działa znakomicie. I akcjonariusze powinni mnie wręcz zachęcać, żebym to brał nadal.”
To typowa dla Muska prowokacja, ale jednocześnie szczere wyznanie. W świecie, gdzie każda decyzja może kosztować miliardy dolarów, a stres osiąga poziomy nieznane przeciętnemu śmiertelnikowi, sięganie po chemiczne wsparcie staje się niemal naturalnym odruchem. Musk nie jest w tym odosobniony – przeciwnie, reprezentuje trend, który ogarnął całą elitę Doliny Krzemowej.
Pozostali giganci tech też eksperymentują
Sergey Brin, współzałożyciel Google i jeden z najbogatszych ludzi na świecie, według doniesień “Wall Street Journal” regularnie zażywa grzybki halucynogenne. Steve Jobs, legendarny twórca Apple, nigdy nie ukrywał swojego młodzieńczego eksperymentowania z LSD. “Było to głębokie przeżycie, które pozwoliło mi zrozumieć, że tworzenie wielkich rzeczy jest ważniejsze niż zarabianie pieniędzy” – wspominał po latach założyciel Apple.
Jobs lubił żartować z Billa Gatesa, szefa Microsoftu, że ten nic nie bierze i dlatego jest mało kreatywny. Dopiero niedawno Gates wyznał, że również eksperymentował z LSD podczas studiów, opisując to jako “kosmiczne doświadczenie”. Jednak szybko przestał, obawiając się, że jego mózg tego nie wytrzyma i realne wspomnienia zostaną skasowane jak plik przeniesiony do kosza w systemie Windows.
Sam Altman, pionier sztucznej inteligencji i twórca ChatGPT, otwarcie przyznaje, że na wakacjach w Meksyku brał psychodeliki, które rzekomo całkowicie go odmieniły. Wcześniej był nieszczęśliwy i niespokojny, ale po tym “transformatywnym doświadczeniu” wszystkie dolegliwości niespodziewanie ustąpiły.
Mikrodawkowanie jako element kultury korporacyjnej
Te historię z przeszłości są już jednak w pewnym sensie nieaktualne. Dziś w Dolinie Krzemowej nie bierze się narkotyków po pracy dla rozrywki – bierze się je w czasie pracy dla poprawy wydajności. Psychodeliki stały się integralnym elementem tamtejszej kultury korporacyjnej, metodą na osiągnięcie przewagi konkurencyjnej w świecie, gdzie liczy się tylko innowacyjność i szybkość działania.
Karl Goldfield, konsultant z San Francisco, który z autopsji wie, jaka mikrodawka i czego jest właściwa, twierdzi bez ogródek: “Teraz już miliony ludzi mikrodawkuje psychodeliki. To najszybsza ścieżka, żeby otworzyć sobie umysł.” Goldfield doradza kolegom z branży, którzy chcieliby iść jego śladem. Mikrodawka to najczęściej 5-10 procent “pełnej dawki” – swego rodzaju farmakologiczna homeopatia.
Spencer Shulem, szef start-upu BuildBetter.AI, wyjaśnia logikę tego zjawiska:
“Inwestorzy, którzy decydują o tym, na który start-up wyłożyć pieniądze, mają bardzo wyśrubowane oczekiwania. Nie szukają normalnych ludzi i normalnych pomysłów. Chcą czegoś niezwykłego.”
Dlatego mniej więcej raz na trzy miesiące bierze “pełną dawkę” LSD dla zwiększenia kreatywności, a mikrodawki przyjmuje znacznie częściej – zwykle gdy zostaje sam w biurze po godzinach pracy.
Matki na grzybkach – zjawisko wykracza poza elity
Fenomen mikrodawkowania psychodelików wykracza daleko poza wąskie grono miliarderów z Doliny Krzemowej. W obecnym pokoleniu amerykańskich gospodyń domowych modne stało się mikrodawkowanie psylocybiny, czyli grzybów halucynogennych. Na Facebooku powstają grupy w rodzaju “Mothers on mushrooms” (Matki na grzybkach), których uczestniczki wzajemnie pomagają sobie i dzielą się doświadczeniami z farmakologicznego macierzyństwa.
Moderatorka jednej z takich społeczności wyjaśniała w wywiadzie dla radia NPR: “Bierzemy niewielkie dawki, po których prawie nic się nie czuje. Ale już po kilku dniach takiego mikrodawkowania życie się zmienia na lepsze.” Wiele matek uczestniczących w tych grupach odstawiło syntetyczne antydepresanty, takie jak prozac – farmaceutyczny przebój lat dziewięćdziesiątych reklamowany jako “pigułka szczęścia”. Grzybki uchodzą za lepsze, bo są organiczne – nie powstały w laboratorium, tylko rosną naturalnie w ziemi.
Nauka pozostaje sceptyczna, biznes wierzy w miliardy
Paradoksalnie, nauka na razie nie potwierdziła, że mikrodawkowanie psylocybiny czy LSD ma jakiekolwiek namacalne skutki – ani pozytywne, ani negatywne. Dotychczasowe eksperymenty przyniosły niekonkluzywne rezultaty, a badacze wciąż spierają się o metodologię i wiarygodność dostępnych danych. Jednak wielu inwestorów w Dolinie Krzemowej święcie wierzy, że mikrodawkowanie to przyszłościowy biznes, na którym już za kilka lat będzie się zarabiać miliardy dolarów.
Dlatego finansują kolejne eksperymenty naukowe i intensywnie lobbują w Waszyngtonie za legalizacją obecnie zakazanych psychodelików. W swoim optymizmie przypominają Zygmunta Freuda, ojca psychoanalizy, który uważał kokainę za rewelacyjny środek dobry na niemal wszystkie problemy psychiczne. Pisał o tym w 1885 roku w rozprawie naukowej “Über Coca” (O koce), którą oparł na serii przeprowadzonych na sobie eksperymentów. Entuzjazm Freuda był w tamtych czasach powszechnie podzielany – do 1903 roku kokaina była oficjalnym składnikiem Coca-Coli.
Xanax w Białym Domu Trumpa
Amerykański rząd federalny na razie nie dał się przekonać do legalizacji psychodelików. Psylocybina, podobnie jak ecstasy czy LSD, pozostaje całkowicie zakazana zgodnie z prawem federalnym. Legalnie nie można tych specyfików nigdzie kupić, więc bogacze z Doliny Krzemowej zatrudniają podobno prywatnych chemików – takich jak Walter White ze słynnego serialu “Breaking Bad” – którzy przygotowują małych pomocników na indywidualne zamówienie.
Nie oznacza to jednak, że w świecie polityki panuje farmakologiczna abstynencja. Xanax, podobnie jak valium, uspokaja skołatane nerwy i odpręża – czyli działa odwrotnie do oczekiwań ambitnych przedsiębiorców z Doliny Krzemowej. Ale był bardzo popularny w Białym Domu za pierwszej kadencji Trumpa, kiedy trwała nieustanna karuzela stanowisk i nigdy nie było wiadomo, co zrobi prezydent następnego dnia.
Ludzie Trumpa byli permanentnie nerwowi, a recepty na xanax niezawodnie i bez zbędnych pytań wypisywał lekarz Białego Domu Ronny Johnson. Został za tę uczynność nagrodzony przez kolektyw Partii Republikańskiej – obecnie jest jej deputowanym do Kongresu. Nie mamy jeszcze przecieków dotyczących najpopularniejszych pigułek zażywanych w Białym Domu w drugiej kadencji Trumpa, ale jako że okazuje się ona jeszcze bardziej burzliwa od pierwszej, można się spodziewać, że coś na uspokojenie nerwów nadal jest bardzo potrzebne.
Adderall dla wszystkich – 50 milionów recept rocznie
Zjawisko sięgania po farmakologicznych pomocników w pracy i nauce stało się w Stanach Zjednoczonych absolutną normą. Lekarze co roku wypisują około 50 milionów recept na adderall, który teoretycznie ma pomagać pacjentom z ADHD, ale w praktyce jest masowo stosowany przez całkowicie zdrowych ludzi: studentów przygotowujących się do egzaminów, menedżerów pracujących nad pilnymi prezentacjami dla zarządu, czy programistów walczących z niemożliwymi do dotrzymania terminami.
Jeszcze kilkanaście lat temu takie praktyki budziły poważne kontrowersje etyczne. W 2008 roku grupa wybitnych bioetyków i neurologów opublikowała w prestiżowym magazynie “Nature” artykuł, w którym orzekli, że “farmakologiczne poprawianie zdolności umysłowych to właściwa droga, która ma wiele zalet dla jednostek i społeczeństw.” Przekonywali, że należy zaakceptować i zalegalizować przyjmowanie stymulantów przez zdrowych ludzi jako naturalny kolejny krok w ewolucji człowieka.
Etyk ostrzegał: przestaniemy być sobą
Artykuł wywołał gwałtowne polemiki w środowisku naukowym i mediach. Wybitny amerykański etyk Leon Kass pisał w odpowiedzi: “Powinniśmy żyć jako autentyczni ludzie, rozwijać się w sposób naturalny i po ludzku wspaniały, akceptując swoje ograniczenia. Jeśli sięgniemy po substancje poprawiające zdolności umysłowe, to może i osiągniemy więcej i szybciej, ale koszt będzie najwyższy z możliwych – przestaniemy być sobą.”
Teoretycznie od 2008 roku nic się nie zmieniło w amerykańskim prawie. Nadal potrzebna jest recepta lekarza, żeby zdrowy człowiek mógł legalnie brać adderall czy ketaminę. Abstrahując jednak od tego, czy Kass miał rację w swoich ostrzeżeniach, jego argumenty okazały się w praktyce kompletnie bez znaczenia. Dżin został wypuszczony z butelki społecznej akceptacji i nie ma już takiej siły, która mogłaby go z powrotem zamknąć. Mali pomocnicy stali się stałym elementem amerykańskiej kultury pracy i sukcesu.

