Z ręką jak z żelaza, bez wody, bez litości – Polak wziął Le Mans za pysk. 24 godziny piekła, a on nie tylko przetrwał.
On ich wszystkich zabił tempem. Ferrari? Tylko narzędzie. To był wyścig jednego człowieka. Kubica. Robert, k…a, Kubica.
To się nie powinno wydarzyć.
Ale się wydarzyło.
Robert Kubica. Ten sam, co ledwo uszedł z życiem po wypadku. Ten sam, którego Formuła 1 wypluła jak zużytą część zamienną. Ten sam facet, którego w 2021 Le Mans oszukało na ostatnim okrążeniu.
W 2025 – dokonał niemożliwego.
Le Mans. Święty Graal motorsportu
Wyścig dla twardzieli, nie dla chłopców z iPhone’em i TikTokiem. 24 godziny jazdy po piekle. Po asfalcie, który nie wybacza. Po nocy, która zagląda ci w oczy jak śmierć. Tu nie wystarczy być szybkim. Trzeba być nieśmiertelnym.
I był. Przez 3,5 godziny bez przerwy, na granicy ludzkiego wysiłku, bez systemu nawodnienia. Bez kropli wody. Z czołem mokrym jak rzeka. Z sercem bijącym jak bębny wojenne.
Kubica, Hanson, Ye. AF Corse Ferrari #83
Wyjechali na tor z 13. pola. Przeciskali się jak czołg w dżungli. Milimetr po milimetrze. Goniąc, wyprzedzając, nie patrząc w lusterka.
Hypercar. 680 koni. 330 km/h. I Robert – jak profesor. Jak chirurg precyzyjny, jak żołnierz w akcji. Każdy zakręt – jego. Każdy stint – lepszy od poprzedniego. 166 okrążeń. Ponad 43% całego dystansu. A potem – ta ostatnia walka z Porsche Penske. Tylko 14 sekund przewagi na mecie. Ale jakże wielka przepaść.
To nie był wyścig. To był manifest
Pamiętacie 2011? Kubica w rajdzie. Bariera. Krew. Zmiażdżona ręka. Mówili – koniec. Że zgasł. Że będzie siedział w studiu i opowiadał o cudzych wyścigach.
A on wrócił. Do F1. Na złość wszystkim. I jakby tego było mało – teraz pisze własną Biblię motorsportu.
Le Mans 2025 to jego Golgota. Ale i jego Zmartwychwstanie.
Owszem, były team orders. Ferrari kombinowało. Mieliśmy swąd polityki w alei serwisowej. Zamiany pozycji. Szefowie, którzy bali się o “wizerunek marki”. A Kubica? Milczał. Jechał. Zacisnął zęby i robił robotę. Taką, od której bolą cię nadgarstki, kiedy tylko na to patrzysz.
Bo wiecie – Robert nigdy nie był showmanem. On nie robił fikołków na Instagramie. On mówił mało, jeździł szybko. A jak raz mówił po wyścigu?
„Czułem się jak dzieciak w kartingu”.
To mówi facet, który właśnie wygrał jeden z trzech najważniejszych wyścigów świata. Nie z nadmiaru szczęścia, ale z głodu. Z głodu zwycięstwa, którego świat mu tak długo odmawiał.
I Polska oszalała
350 tysięcy ludzi na trybunach. Miliony przed ekranami. W końcu Polak, który nie tylko grał – ale wygrał. Nie mecz z Armenią. Nie kwalifikacje do niczego.
To Le Mans.
Zwycięstwo nie z przypadku, nie przez pecha innych. To była dominacja. To był wyścig szyty pod Roberta. On nie musiał udowadniać światu, że potrafi. Ale zrobił to. Dla siebie. Dla nas.
AF Corse – prywatny zespół
Nie fabryka. Nie armia inżynierów za miliardy. Ale zespół z krwi, potu i determinacji. Pierwsza taka wygrana od 20 lat. Pierwszy Polak na szczycie Le Mans.
Pierwszy taki dzień dla polskiego motorsportu.
A jakby tego było mało – Inter Europol wygrywa w LMP2. Dwa polskie zwycięstwa. Jednego dnia. W jednym wyścigu. Przez dekady niedowiarków – teraz cisza.
To był dzień, który można wytatuować na sercu
A po wszystkim? Kubica wysiada z auta jak wrak człowieka. Trzeba mu pomóc. Ledwo trzyma się na nogach. Ale oczy – błyszczą jak u dziecka. Zmęczone, ale żywe. Bo on wie, co zrobił. Wie, co przeszedł.
Zamknął usta wszystkim. Tym z Twittera, tym z forum, tym ze studia.
Niech teraz mówią. Bo Robert mówił gazem
Nie wiemy, co będzie dalej. Może to ostatni wielki moment. Może nie. Ale już nieważne.
Bo 16 czerwca 2025 roku Robert Kubica został nieśmiertelny.
A my razem z nim.


